poniedziałek, 4 lutego 2019

Jeszcze jeden uśmiech

W piątek otrzymałam kolejną przesyłkę z Wydawnictwa Pascal, a w niej powieść Magdaleny Majcher zatytułowaną "Jeszcze jeden uśmiech". O tym, że powieści Magdy bardzo lubię, pisałam już kilkakrotnie. O tym, że można po nie sięgać w ciemno także już wspominałam.

Zwykle mam w domu kilka książek do przeczytania i staram się zapoznawać z nimi w kolejności zakupienia, wymiany bądź otrzymania. Tak się jednak złożyło, że akurat w piątek skończyłam jedną lekturę i choć miałam inny plan - sięgnęłam po nowość.

Sięgnęłam i... przepadłam!

Zawsze powtarzam, że nie jestem targetem dla autorów książek o macierzyństwie, które zazwyczaj są zbyt słodkie i wyidealizowane. Większość autorek skupia się bowiem na zachwytach nad pulchnymi stópkami, bezzębnymi uśmiechami i wszystkimi rozkoszami jakie niesie ze sobą posiadanie dzieci. Ewentualnie dostajemy przerysowany obraz uciemiężonej kury domowej, która samotnie zmaga się z trudami macierzyństwa, podczas gdy szanowny małżonek ucieka z domowego zacisza pod pretekstem pracy na pełen zegar.

Magda już niejednokrotnie udowodniła mi, że potrafi spoglądać na każdy problem z głębszej perspektywy. Cenię ją za to, że podejmuje się trudnych tematów, a jaj powieści mają starannie przemyślaną fabułę.

W książce "Jeszcze jeden uśmiech" autorka mierzy się z fenomenem współczesnych czasów, czyli wojną matczyno-matczyną - swoistym novum, które zaczęło "kwitnąć" wraz z rozwojem sieci internetowej.

W tym miejscu pozwolę sobie na osobistą dygresję.
Moje jedyne dziecko przyszło na świat blisko dziewiętnaście lat temu. Jak wiadomo, dostęp do internetu był wtedy mocno ograniczony. Ba! Telefonia komórkowa właściwie raczkowała. Nie miałam do dyspozycji forów internetowych, nie istniały także współczesne dylematy: poród naturalny czy cesarskie cięcie, karmienie piersią czy butelką, kilkuletnia opieka nad dzieckiem czy powrót do pracy natychmiast po urlopie macierzyńskim. Było wtedy oczywiste, że obligatoryjny jest poród siłami natury, cesarskie cięcie wymagało wskazań lekarza (ewentualnie znajomości wspartych przez kopertę z banknotami o odpowiednim nominale). Karmienie? Tylko naturalne. Na butelkę można było przejść dopiero wtedy, gdy nie było pokarmu lub młoda mama wracała do pracy.
No właśnie: powrót do pracy!
Miałam to nieszczęście, że moje macierzyństwo przypadło na czasy, gdy standardem było wyrzucanie z pracy świeżo upieczonych mam. Ten los spotkał moje dwie biurowe koleżanki. Kiedy więc moja przełożona zadzwoniła do mnie ze słowami, że mam wrócić do pracy, bo kończy mi się urlop macierzyński - nie próbowałam z nią dyskutować, ani targować się, że za tydzień jest Boże Narodzenie, więc przedłużę czas spędzony z dzieckiem chociaż do Nowego Roku. Matki z przełomu lat dziewięćdziesiątych oraz milenium nie miały łatwo: poziom życia był znacznie niższy niż obecnie, nie mogłyśmy liczyć na pomoc ze strony pracodawców czy państwa. Nikogo nie obchodziło, co zrobimy z naszymi dziećmi. Brakowało żłobków i miejsc w przedszkolach a te prywatne były horrendalnie drogie. Nie miałyśmy także forów, na których mogłybyśmy dzielić się doświadczeniami i wiedzą, udzielać sobie wsparcia.
Ale z drugiej strony nie toczyłyśmy między sobą ze sobą wojen o to, która matka jest lepsza: rodząca siłami natury, czy przez zabieg, karmiąca piersią czy butelką itd.
Czyżby?
Nie do końca!

Wojna matczyno-matczyna trwa od zawsze. Odkąd istnieje rodzaj ludzki zawsze znajdują się jakieś doświadczone kobiety, które w kwestiach macierzyńskich pozjadały wszystkie rozumy. My, kobiety sprzed epoki forów internetowych dla mamusiek też byłyśmy poddawane surowej ocenie: przez nasze matki, teściowe, ciotki czy sąsiadki.

Zła matka karmiła butelką, nie wkładała dziecku czapeczki, gdy wychodziło na spacer, używała pampersów zamiast tetry, wracała do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim, wychowywała jedynaka. Popełniłam wszystkie te grzechy - tak, z perspektywy doświadczonych życiowo mam peerelowskich byłam złą matką. Mimo udogodnień, jakie zafundowała nam rozwijająca się prężnie gospodarka rynkowa: pampersów, różnych akcesoriów, szerokiego dostępu do poradników, byłyśmy kiepskimi matkami w ocenie kobiet, które musiały z pietyzmem wychowywać gromadkę dzieci, pracować zawodowo i stać w gigantycznych kolejkach. Bo każde pokolenie ma swój sposób oceniania i uważa, że to ono ma rację.

Magda Majcher w swojej najnowszej powieści - premiera była zaledwie kilka dni temu - po mistrzowsku mierzy się z wojną matczyno-matczyną. Kreśli portrety zupełnie różnych kobiet, z których każda ma własne, bardzo indywidualne podejście do macierzyństwa. I, co zasługuje na szczególną pochwałę, Magda nie ocenia żadnej ze swoich bohaterek. Nie ukazuje wyższości matek "chustowych" nad matkami pracującymi. Dyscyplinujących nad kochającymi. Jako narrator jest tylko obserwatorem, który w obiektywny sposób opisuje rzeczywistość.


Fabuła powieści to nie tylko spory rodem z forów internetowych przeniesione do realnego świata, ale również porywające historie poszczególnych postaci: nowoczesnej samotnej matki, kobiety wielodzietnej obciążonej ponad swoje siły, żony podejrzewającej męża o zdradę, czy dorosłej córki, która mimo że sama jest mamą, wciąż podlega intensywnej kontroli rodzicielskiej ze strony własnej, nadopiekuńczej matki.

Spójrz, jak dzisiaj postrzegana jest wielodzietna rodzina. W opinii społeczeństwa jesteśmy patologią.

Więź, którą nawiązuję przez cały czas z moją córką, będzie relacją na całe życie. Nie chcę, by w dorosłości myślała, że w dzieciństwie bardziej mogła liczyć na swoją babcię niż matkę.

Urzekło mnie to analityczne spojrzenie na problemy dzisiejszego macierzyństwa.

Z perspektywy własnych doświadczeń muszę przyznać, że trochę zazdroszczę współczesnym mamusiom. Sposób postrzegania ciąży, porodu, połogu i wychowywania dzieci uległ radykalnej zmianie na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Owszem, wciąż słyszymy o traumach związanych z nieludzkim podejściem do rodzącej kobiety, lecz odnoszę wrażenie, że teraz są to skrajności. W czasie, gdy ja rodziłam, standardem było, gdy kobieta usłyszała od położnej: No i co się tak nad sobą użalasz? Musi boleć! Urodzisz, to przejdzie. Standardem było też to, że rodząca mogła nie dostać nic do jedzenia i picia od momentu zgłoszenia się na izbę przyjęć aż do śniadania dzień po porodzie. Serio. Ja w szpitalu nie jadłam przez dwadzieścia cztery godziny, a gdy już popłakałam się z pragnienia, ktoś z wielką łaską i jadowitym komentarzem podał mi kubek wody. Teraz takie przypadki są piętnowane i nagłaśniane w mediach społecznościowych. Dziewczyny w stanie błogosławionym mogą dzielić się informacjami na temat położnych, lekarzy oraz szpitali. Wiele aspektów związanych z porodem jest przedmiotem świadomego wyboru.

Magda Majcher przenosi dyskusje mamusiek z portali internetowych w prawdziwe życie, i pokazuje, jak wielki potencjał tkwi w kobietach, nawet tak bardzo różniących się od siebie, gdy pojawia się sytuacja kryzysowa. Pięknym aspektem tej powieści jest zaprezentowanie problemu, który jednoczy panie o skrajnie odmiennych poglądach. Kiedy dziecko jednej z nich zaczyna poważnie chorować wszelkie animozje przestają mieć znaczenie.

Serdecznie polecam lekturę najnowszej powieści Magdaleny Majcher. "Jeszcze jeden uśmiech" - warto zapamiętać ten tytuł i po niego sięgnąć. Myślę, że to obowiązkowa lektura dla każdej kobiety - zarówno tej, przed którą dopiero pojawia się wizja zakładania rodziny, jak i dla mamy wychowującej swoją pociechę, a także dla babć - ku przestrodze, by pamiętały, że nie można zanadto wchodzić w kompetencje rodzica.

"Jeszcze jeden uśmiech" - zdecydowanie najlepsza powieść w dorobku Magdaleny Majcher.

Serdecznie dziękuję Wydawnictwu Pascal oraz autorce za premierowy egzemplarz.


1 komentarz: